Dłuugo mnie nie było.. Urlop, wyjazd, trochę wydarzeń, jeden monitor na 2 kompy ;)
Ale po kolei...
Pod koniec lipca na urodziny Młodej zabraliśmy ją do parku linowego w Krościenku - mają tak strefę 3-12 lat, więc Nika szalała na wysokościach, a my się relaksowaliśmy na ziemi...
Kiedy się zbieraliśmy do domu, okazało się, że akumulator padł... zdarza się.. na szczęście mechanik prawie po 2 stronie ulicy, a w najgorszym wypadku powrót busem do Szczawnicy..
Mechanik podjeżdża, podnosi maskę i "Panie! Masz Pan kota w silniku!!" Hahah, dobre, przecież mamy środek wakacji,o kurcze, to jest żywy kot!!!!
Tak proszę Państwa, jakimś cudem w upalny dzień wlazł nam pod maskę kot szukający ciepła Oo czy raczej kocię, bo to tak z 2-3 miesiące miało..
Okoliczne rozpytywania wiele nie wniosły, nikt nic nie wie...
Więc zabraliśmy kociaka do weterynarza a potem do domu...
Nie wyrzucimy przecież...
Kot miał szczęście - gdybyśmy mieli akumulator sprawny, byłoby po kocie (że o długim pobycie u mechanika naszego autka nie wspomnę).
Kocię okazało się być w zaskakująco dobrej formie jak na znajdę, nauczone korzystać z kuwety i przyzwyczajone do ludzi.
Podejrzewamy, że ktoś go wyrzucił.
Na cześć naszego samochodu dorobił się wdzięcznego imienia Aster.
Tak się prezentował dzień po znalezieniu:
A 3 dni później pojechaliśmy wszyscy w 4 do Krakowa.. No i się działo....
Ale zanim wyjechaliśmy, tuż przed samym wyjazdem udało mi się skończyć wszystkie krzyżyki w różach:
Teraz tylko kontury... Liść będzie spruty, bo jednak nieładnie wygląda.. Powiem wam, że dawno nie miałam takiej robótki, która mnie tak odpycha :/ I to nie kwestia dla kogo, bo akurat teściowa to złoty człowiek, ale kurcze jakoś to takie niewdzięczne dzierganie tych wzorów... nic tylko jednolicie krzyżyk za krzykiem i rzadko jest tak, że widać konkretny kształt... No nic, szczerze mówiąc obstawiam, że pewnie z wielkim trudem skończę je na Boże Narodzenie :/
A teraz uroki 2 tygodnia urlopu...
Na drugi dzień po przyjeździe (w niedzielę) pod wieczór poszłam z rodzicami i z Młodą na taki większy plac zabaw niedaleko ich bloku... Zrobiono tam jeden ze "Smoczych Skwerów" (to jakiś projekt krakowski, place zabaw itd.).
Najpierw było super, moja mama zamelinowała się na ławce, a ja z ojcem obserwowaliśmy wyczyny młodej. Młoda super się bawiła, po czym z nieznanych przyczyn próbowała przebiec z maksymalną prędkością pod jednym z urządzeń (z belką-równoważnią na wys. jakiegoś metra nad ziemią). Wyprostowana na całe swoje 106 cm. Łupnięcie było takie, że dziw że belka nie pękła. Odwróciła się z płaczem. A potem chlusnęła krew. Z czubka głowy. Po grzywce, po twarzy, rękach, bluzce... Wycierałam co się dało, jednocześnie próbując sprawić wrażenie zorganizowanej by uspokoić ojca, cały czas myśląc, czy mam wzywać jedną karetkę, czy też drugą jak moja matka dostanie zawału...
Po kilku minutach i 5 chusteczkach zakrwawionych w całości, ojciec puścił się galopem do domu przygotować jakieś rzeczy plus pogadać z moim mężem, ja młodą na ręce i kłusem do domu, co chwilę patrząc na matkę i desperacko mówiąc jej, że MUSI wytrzymać, bo nie dam rady zająć się Młodą i nią. To, że nie dostała zawału to chyba cud jakiś.
W domu młodą obmyliśmy, opatuliliśmy i zadzwoniliśmy do znajomego pediatry (dlaczego nie po karetkę? Bo dopiero co przechodziłam opatrywanie rany głowy babci mojego męża, która skończyła się właśnie wizytą erki i szyciem na żywca - w każdym razie powiedzmy że nabrałam doświadczenia z takimi ranami ;/ ) Pediatra powiedział, że jeśli nie ma objawów typu nudności, zaburzenia chodzenia, wzorku itd., to lepiej nie narażać na stres i zostawić w domu, a on jutro przyjedzie i ją zbada.
Jak się potem okazało, poza bólem głowy i strupem a la skalp na czubku głowy małej nic się nie stało.
A teraz jedna rzecz - na tym placu zabaw prócz mnie było ze 20 osób ze swoimi dzieciakami. 3 w odległości maksymalnie 4 metrów od całej sytuacji. NIKT, kurna, NIKT się nie zainteresował, nie podał wody/chusteczek/czegokolwiek, nie zaproponował pomocy, patrzyli tylko tępo. Widzą dziecko po którym krew dosłownie spływa jak wodospad, matkę próbującą to wszystko ogarniać i nikt dupy z wygodnej ławeczki nie ruszył. Tylko co najwyżej dzieci odsuwali jak Młodą na rękach niosłam.
W poniedziałek nie dość, że wizyta pediatry, to ja z rana na rezonans magnetyczny z kontrastem, plus extra wizyta u dentysty, bo szczęka zaczęła boleć naprawdę okropnie.
Na rezonansie babka mi się tak wkłuwała, że udało się jej za 3 próbą, a do rury musiała mnie prowadzić, bo ja cholernie źle znoszę kwestie dziurawienia mojej skóry (a hafciarką jestem, ot, taki paradoks). Rura głośna, ciasna i zimna. Powinni trochę popracować nad sprzętem, bo naprawdę ciężko jest "naprawdę, ale to bardzo proszę się nie ruszać bo inaczej badanie nie wyjdzie" w momencie, kiedy znienacka ktoś na cały regulator uruchamia syrenę nad uchem. A potem nad drugim. A potem wyje/stuka/puka mniej i bardziej synchroniczne, do tego człowiek jeździ do przodu/ do tyłu i tak przez 20 minut Oo
Mózg został stwierdzony na miejscu ;)) a prócz tego zmiany w błonie przy zatoce szczękowej - co nie dziwi, skoro od poniedziałku co 2 dzień spędzałam minimum 2 godziny na fotelu dentystycznym, a i tak dostałam 10 dniową antybiotykową kurację na zapalenie okostnej :/
Z miłych rzeczy - kupiłam sobie kredki do kolorowanek (Polycolor 36 Koh-i-Noor) i co nieco porobiłam ptasiorka z DMC:
W dalszym źle mi się wyszywa na ich kanwie, jakieś takie szorstkie, sztywne, no nie mogę się dogadać z tym materiałem no :/ Zastanawiam się, czy jak już za te parę lat (w tym tempie) nie będę wyszywać kolejnych, to czy nie kupię 14" Zweigarta...
Co jeszcze.... Jako że:
1) genialny plan spędzania z młodą czasu na placach zabaw poooooszedł,
2) oczywiście musieliśmy trafić na te największe upały :/
trzeba było się jakoś zorganizować. Więc w miarę możliwości na polu byliśmy względnie rano/przedpołudniem oraz dopiero po 18...
Zatem popłynęliśmy statkiem po Wiśle, zrobiliśmy wyprawę po buty dla Młodej na nowy rok szkolny (jest takie fajne stoisko na Tomexie, już chyba po raz 3 czy 4 tam buty dla niej kupuję), Nika miała wyprawę do Smoka Wawelskiego tylko z tatusiem, karmiliśmy wiewiórki na fortach mistrzejowickich, jeździliśmy tramwajem...
I widziałam wyszywaną "Bitwę pod Grunwaldem" :))
Robi wrażenie, mimo że widać łączenia, a w kilku wypadkach użycie innych nici niż reszta wyszywających:
To brązowe powinno być zapewne czarne czy coś takiego, były też momenty, gdzie część szat dalej była czerwona, a pozostała wypłowiała do różu... No i też widać było, że każdy ma swój sposób wyszywana - jeden nitki mocno naciąga, aż kanwa prześwituje, inny luźniej, krzyżyk równiutko przy krzyżyku...
Bardzo ciekawa rzecz do oglądania z bliska :)
Mąż zabrał się z kotem dość wcześnie, we wtorek już, a "odbierał" nas w niedzielę rano - okazało się, że o ile kociak podróż do Krakowa z nami w większości czasu przespał, o ile jak jechał sam z moim mężem na przednim siedzeniu dostał ataku histerii, paniki, miauczał, piszczał i trząsł się. Dlatego też wydaje się nam, że chyba jednak ktoś to wyrzucił - jakiś facet zabrał na przednie siedzenie i potem się pozbył kociaka...
W piątek Mała była marudna, w sobotę wyszła jej wysypka - taak, zachorowała na ospę.
Więc w poniedziałek ja do pracy, a po pracy do pediatry - ospa potwierdzona.
W sumie dobrze, że teraz - i tak nie ma przedszkola, a przynajmniej dojdzie do siebie przed pójściem do nowej grupy.
Wierzcie lub nie, minęły 2 tygodnie od powrotu, a ja nie miałam siły żeby zrobić chociaż jeden krzyżyk :(
do duszy tak trochę :/